Matylda zerwała się z fotelu, przesuwając kilkakrotnie ręką po czole.
— Oh! jak ja cierpię! — szepnęła.
Biedna młoda istota była zrozpaczoną. Zwątpienie ogarnęło całą jej duszę.
— Co czynić? Co czynić? — powtarzała głucho, z głową zwieszoną na piersi. Pozostała tak przez chwilę nieruchomą, tonąc w głębokiej zadumie. Widziała przed sobą widma straszliwe; a nie mogła znaleść sposobu, żeby się od nich uwolnić i schronić przed niemi gdziekolwiek. Jak słusznie zauważyła pani de Perny, czuła się zamkniętą w kole bez wyjścia, w kole złowrogiem, w którem szamotała się daremnie z rozpaczą niby ptak, nie mogący wyfrunąć z klatki drucianej.
Rysy twarzy kurczowo wykrzywione, i wyraz bolesny w jej łzawych oczach świadczyły wymownie o bólu przenikającym na wskróś jej duszę.
Naraz drgnęła nerwowo, odrzucając w tył głowę ruchem gwałtownym. Wytężyła słuch. Wszędzie jednak było cicho. Głuche milczenie panowało w całym pałacu. Z jej ócz zamglonych wymknęła się błyskawica. Zapaliła świecę różową, w eleganckim, nocnym lichtarzyku i wysunęła się na palcach, cichuteńko ze swojej sypialni.
Margrabina przeszła jak cień prawie bez szelestu dwa pokoje, dzielące jej apartament, od męża sypialni. Była niesłychanie wzruszoną. Powzięła jednak ile się zdawało, zamiar nieodwołalny.
Zatrzymała się na chwilę przed drzwiami pokoju margrabiego. Następnie pocisnęła zlekka klamkę kryształową. Drzwi otworzyły się cichuteńko. Pokój oświetlała słabo nocna lampa płonąca w kącie.
Margrabia leżał rozebrany, i spał. Zamiast przystąpić bliżej do łóżka, młoda kobieta cofnęła się z przerażeniem. Obok łóżka, na szezlągu, leżał jakiś drugi mężczyzna, wycią-