Strona:PL É Richebourg Dwie matki.djvu/540

Ta strona została przepisana.

Matylda schwyciła kurczowo ajenta za ramię:
— Tłumacz się pan jaśniej! — krzyknęła głosem zdławionym: — Co sądzisz o tym wypadku?
— Że pani de Perny została zamordowaną! — odpowiedział Morlot bez namysłu.
Cofnęła się trupio blada, szepcząc błagalnie:
— Oh nie wierz panie! nie przypuszczaj czegoś takiego!
— Pani de Perny otrzymała w dniu wypadku, od pana margrabiego de Coulange dwadzieścia tysięcy franków — odrzucił ajent. — Czy znaleziono u niej tę sumę?
Matylda spuściła głowę w milczeniu.
— Nie odszukano.... prawda? — mówił dalej Morlot. — Pieniądze zniknęły, ulotniły się.... Skradziono je po prostu.... Rabunek poprzedził zapewne wyrzucenie przez okno pani de Perny. A zatem popełniono tu kradzież i zabójstwo, pani margrabino.
Zadrżała, jęcząc głucho.
— A teraz — Morlot zniżył głos do szeptu. — Czy mam wymienić nazwisko złoczyńcy?
Młoda kobieta podniosła nagle głowę:
— Nie! nie czyń pan tego! — zawołała dziko, jakby obłąkana. — Oh! lękam się pana!....
Dodała dumnie wyprostowana.
— Kimże pan jesteś? Skądże masz prawo przemawiać do mnie w sposób podobny? Proszę o odpowiedź!
— Nazywam się Morlot pani margrabino, jestem inspektorem policji... Jako człowiek podziwiam ją, i mam dla niej cześć najwyższą.
— Ah! rozumiem! — szepnęła Matylda.
Upadła na fotel, kryjąc twarz w dłonie.
— Nie pani margrabino — przemówił smutno Morlot. — Nie możesz ani zrozumieć, ani odgadnąć moich zamiarów. Powtarzam, że z mojej strony nie potrzebujesz obawiać się niczego. Nie tylko nie jestem jej wrogiem, ale gdyby groziło pani margrabinie jakiekolwiek niebezpieczeństwo, broniłbym jej z całą gorliwością.