Strona:PL É Richebourg Dwie matki.djvu/58

Ta strona została przepisana.

szo, zostawiwszy przezornie powóz z koroną margrabiowską, na ulicy Rivoli.
Według wskazówki, danej mu na dole przez odźwiernego, wyszedł na pierwsze piętro, dzwoniąc do jedynych drzwi, które znajdowały się na końcu kurytarza.
Otworzono mu po dłuższej chwili, a na progu ukazała się staruszka, z wzrokiem ostrym, z twarzą odrażająco brzydką, i rzekła szorstko:
— Chcesz pan zapewne mówić z moim chlebodawcą, Blaireau?... Nie wiem, czy będzie mógł pana przyjąć... Pójdę go zapytać. Pańskie nazwisko?
Sosthèn podał potwornej kobiecie bilet wizytowy.
Wprowadziła go do poczekalni prawie ciemnej, wyglądającej nader ponuro, która zdawała się służyć jednocześnie za pokój bawialny, bibljotekę i salę jadalną. Następnie znikła w drzwiach naprzeciw tych, któremi wszedł Sosthène. Wróciła w dziesięć minut z oznajmieniem:
— Proszę iść dalej... Pan Blaireau przyjmuje.
Poszedł za nią Sosthène i znalazł się wkrótce w gabinecie „prawnego zastępcy“.
Ujrzał przed sobą człowieka małego wzrostu, ale grubego i przysadkowatego, wyglądającego na lat trzydzieści sześć... do czterdziestu. Miał głowę ogromną, która zdawała się być przyklejoną do szerokich i barczystych ramion. Czoło i cały wierzch głowy, był zupełnie łysy. Wśród włosów czarnych, jak smoła, srebrzyły się gdzie niegdzie siwiejące kosmyki. Twarz miał ogoloną zupełnie, ręce zaś były kosmate jak u małpy. Usta grube, mocno czerwone, wargi wywrócone i wiecznie wilgotne, oznaczające człowieka zmysłowego. Nos był długi i zakrzywiony, jak dziób u krogulca. Oczy okrągłe, na wierzchu, o połysku żółtawym, przypominały również ślepie u ptaków drapieżnych.
Ubrany był w długi szlafrok, niegdyś barwy niebieskiej, dziś wypłowiały, pełen plam tłustych i z atramentu, świadczących, iż go noszono od dawna.
Umeblowanie gabinetu odpowiadało i licowało najzupełniej, z osobistością w nim przebywającą. Kilka krzeseł kula-