W tej chwili wjechał na dworzec pociąg udający się do Paryża. Margrabia z kapitanem, zajęli miejsca w wagonie pierwszej klasy.
— Ja pomieszczę się w klasie drugiej — rzekł Firmin.
Zbliżył się stangret do kamerdynera, aby uścisnąć staruszkowi dłoń na pożegnanie.
— Pożegnam i ja pana, — Morlot wyciągnął rękę do niego — życząc mu szczęśliwej podróży.
Gdy odchodził, przytrzymał go Firmin za ramię:
— Czy czeka kto na ciebie, panie Morlot, z końmi i wózkiem? — spytał.
— Nie, ponieważ nie uprzedziłem nikogo o moim przyjeździe.
— Chcesz pan zatem iść pieszo?
— Zapewne, jeżeli nie znajdę na dworcu żadnej okazji.
— Nie widziałem nikogo takiego przed dworcem. Wraca jednak stangret jaśnie pana do Coulange. Ten podwiezie pana z całą gotowością.
— Ma się rozumieć! — zawołał stangret. — Proszę usiąść na koźle obok mnie.
— Przyjmuję propozycję i siadam — odrzekł Morlot — dziękując serdecznie za przysługę obydwom panom.
— Oh! niema za co — rzekł Firmin.
— Bo trzeba ci wiedzieć panie Morlot, żem nie zapomniał twojego powiedzenia o naszych jaśnie państwach.
— Wsiadać! wsiadać! trzecie dzwonienie! — rozległ się donośny głos konduktora.
Firmin wskoczył raźno do wagonu, uścisnąwszy pobieżnie dłoń Morlota i stangreta. Odezwała się świstawka, pociąg ruszył w drogę.
— Jestem na pańskie rozkazy — stangret margrabiego uchylił grzecznie kapelusza.
— Nie masz pan tu niczego więcej do załatwienia? — spytał Morlot.
— Niczego.
— Skoro tak.... siadajmy.
Strona:PL É Richebourg Dwie matki.djvu/589
Ta strona została przepisana.