Strona:PL É Richebourg Dwie matki.djvu/59

Ta strona została przepisana.

wych i przez robactwo nadgryzionych; dwa fotele dziurawe, z których wydobywał się na wierzch włosień i kłaki; stare biuro wprawdzie mahoniowe, ale niemiłosiernie zniszczone, z fornirem poodpadanym w wielu miejscach zawalone stosem papierów pożółkłych, pokrytych grubą warstwą kurzu. Od sufitu i w rogach ścian, wisiało mnóstwo pajęczyn; w nos zaś biło powietrze dziwnie zgniłe, zatęchłe, jakby z piwnicy nigdy nie przewietrzanej.
Powstał Blaireau na powitanie wchodzącego, wlepiając w niego wzrok badawczy.
— Czy to pański bilet wizytowy, który mi oddano? — spytał krótko.
Młody człowiek ukłonił się zlekka.
— Nazywasz się pan zatem Sosthèn de Perny?
— Tak panie.
— Proszę usiąść i powiedzieć mi, czemu zawdzięczam zaszczyt pańskich odwiedzin?
— Przyszedłem z jednym interesem.
Blaireau oparł łokieć na biórku, głowę na ręce, dodając:
— Słucham pana.
Jakkolwiek pod pewnym względem odważny aż do bezczelności, Sosthèn zmięszał się pomimowolnie, znalazłszy się wobec tego niezwykłego człowieka, który żądał od niego stanowczo, brutalnie prawie, aby jasno przadstawił mu swoją sprawę. Nie mógł się jednak wahać i namyślać. Jeżeli liczył w tej sprawie drażliwej na Blaireau’a, musi się dowiedzieć, czy podejmie się tego, czy też wręcz odmówi wszelkiego w niej udziału.
— To, co mi mówiono o pańskiej dyskrecji wypróbowanej — zaczął krążyć z daleka i z ogródkami — każę mi się spodziewać, że mogę z nim mówić z całą otwartością, przekonany, że słowa moje nie zostaną nigdy i nikomu powtórzone, nieprawdaż?
Blaireau odparł szorstko.
— Mój młody panie, ten gabinet jest rodzajem konfesjonału. To grób każdej tajemnicy.