Strona:PL É Richebourg Dwie matki.djvu/60

Ta strona została przepisana.

— Chciej mi pan wybaczyć, że nie mając jego wprawy i doświadczenia w interesach, radbym otoczyć się pewnemi ostrożnościami.
— Gdybyś mię znał bliżej mój młody panie, uznałbyś sam za zupełnie zbyteczny, ów cały wstęp, przystępując od razu do rzeczy. — Mówże pan całkiem śmiało.
— Dla pewnych nader ważnych przyczyn, które panu wyłuszczę później, jeżeli tego zażądasz, potrzebuję niebawem dziecka nowonarodzonego... mającego dzień, lub dwa dni co najwyżej....
Zatrzymał się Sosthèn.
— W jakim celu? — spytał Blaireau.
— Oh! nie krzywdząc maleństwa, chroń Boże!... nawet wręcz przeciwnie. Byłoby ono otoczone staraniem najtroskliwszem, miłością, a w przyszłości miałoby zapewnione świetne stanowisko w świecie. Koniec końców, aby rzecz przedstawić odrazu jasno i zrozumiale, idzie tu o pewną młodą damę, bardzo bogatą, noszącą jedno z pierwszych nazwisk we francuskiej arystokracji, która nie mając dzieci i straciwszy wszelką nadzieję, żeby je mieć mogła kiedykolwiek, pragnie adoptować cudze dziecko.
— I z tą sprawą udajesz się do mnie mój młody panie? — bąknął Blaireau od niechcenia, zawsze z tym samym spokojem lodowatym. — Ależ zwróć się z tem żądaniem do „Domu podrzutków“, a dostarczą panu natychmiast tego towaru. Możesz pan być o to zupełnie spokojny. Tam niestety! mają zawsze na wybór dzieci, podrzuconych przez matki wyrodne, lub przez takie nieszczęśliwe nędzarki, które nie są w stanie ich wykarmić.
— Myślałem rzeczywiście o „Domu podrzutków“, zachodzi tu jednak pewna okoliczność, która mi nie dozwala tam się udawać.
— Mój młody panie — Blaireau uśmiechnął się szydersko — uważam, że jesteś tą całą sprawą mocno zażenowany, i nie wiesz którędy i w jaki sposób masz z niej wybrnąć. Gubisz się w labiryncie zwrotów i wybiegów, zamiast dążyć