— Prawda — szepnęła głosem przytłumionym — zapomniałam, żeś chciał czegoś odemnie, panie Morlot. O cóż ci idzie?
— Żądam oddania dziecka, pani margrabino!
Matylda skoczyła na równe nogi.
— Mamy oddać panu dziecko! — krzyknęła rozpaczliwie.
— Nie inaczej — Morlot rzekł zimno.
— Ależ to niemożliwe. Pan to sam rozumiesz!
— Tak być musi, pani margrabino.
— Boże! Boże! — jęknęła, ściskając się za głowę obiema rękami.
Postąpiła bliżej ku Morlotowi, wlepiając w niego wzrok obłąkany.
— To nie może być prawdą! — zawołała głosem serce rozdzierającym. — Pan żądasz tego tylko na żarty, aby mnie wypróbować!
Ajent potrząsł głową:
— Musicie państwo oddać dziecię — rzekł tonem ponurym, który zabrzmiał w duszy nieszczęsnej kobiety, niby dzwon pogrzebowy.
— Oh! Oh! załamała kurczowo dłonie. — Zdaje mi się, że tracę zmysły!
Zamilkła na chwilę.
— A więc kłamałeś pan, zapewniając mnie niedawno temu, że ulitujesz się nademną! — wybuchnęła gniewnie. — Oszukiwałeś mnie czczemi słówkami.
— Ależ pani margrabino! — bronił się Morlot.
— Tak. oszukiwałeś mnie pan niegodnie; bawiłeś się okrutnie z twoją ofiarą, przed zadaniem jej ciosu śmiertelnego. Zabijasz mnie po prostu! przykładasz nóż do gardła!
— Słowa pani margrabiny — rzekł smutno ajent — są pełne zniewagi i niesprawiedliwości. Przebaczam je, wiedząc, że podszepnęła jej takowe dzika rozpacz.
Ocknęła się młoda kobieta, odzyskując krew zimniejszą i poczucie własnej godności.
— Przepraszam pana — szepnęła.
— Byłam nieprzytomną.... szaloną.
Strona:PL É Richebourg Dwie matki.djvu/604
Ta strona została przepisana.