Strona:PL É Richebourg Dwie matki.djvu/613

Ta strona została przepisana.

Zebranie było głośne i mocno podochocone. Słyszałem głosy pomięszane bezładnie; wybuchy śmiechu, a kiedy niekiedy i urywki piosnki hulaszczej. Łotry cieszyli się i raczyli hojnie, obłowiwszy się gdzieś co się zowie. Uczta trwała do północy. Nagle ustał hałas, niby na znak dany różdżzką czarodzieja, i nicponie powynosili się z domu cichaczem, po dwóch razem i pojedynczo. Ulatniali się w rozmaitych kierunkach. Narachowałem ich aż szesnastu. Przyczepiłem się znowu jak cień nieodstępny, do mego nocnego puchacza, odprowadzając aż na ulicę Saint-Sauveur, o wpół do drugiej po północy.
— To się działo przedwczoraj. A cóż przytrafiło ci się wczoraj? — spytał Morlot.
— Wyspowiadam się zaraz szczerze ze wszystkiego. Proszę nie gniewać się bardzo na mnie panie Morlot, że pozwoliłem łotrom wyprowadzić się w pole, jak ostatni bałwan. Naznaczono sobie schadzkę w tem samem miejscu, tylko zebranie było mniej głośnem i wesołem. Powinien byłem domyśleć się, że zbóje knują coś złego. O północy światła pogasły, drzwi jednak nie otwierały się.
— Wynieśli się zapewne drugą stroną, co? — spytał Morlot.
— Nie inaczej! Zrozumiałem to dopiero, obszedłszy dom w około.
— A Juljusz Vincent ulotnił się wraz z innymi, rzecz naturalna?
— Niestety! Byłem też wściekły sam na siebie, wierzaj mi panie Morlot!
— Co się odwlecze, nie uciecze, kochany Jardel. Dadzą oni nam jeszcze rewanż, zaręczam ci.
— — Pilnowałem oberży, do dnia białego — opowiadał dalej Jardel — ale nikt się więcej nie pojawił. Wróciłem nareszcie do Paryża, wielce markotny i zawstydzony. Kupiłem po drodze chleba i kawałek wędliny, zjadając na poczekaniu. Około szóstej rano byłem już na mojem stanowisku, przed domem Juljusza Vincent. Po chwili zobaczyłem mego ptaszka wracającego do siebie. Należał i on niezawodnie do jakiejś podejrzanej nocnej wyprawy. Ubiór na nim był mocno