— Może nie tak szczegółowo, jak pan to czynisz w tej chwili — odrzucił zimno |Sosten, który odzyskał tymczasem równowagę i zwykłą niemałą odwagę — to też bardzo sobie winszuję, żem trafił na ciebie. Pomimo wielkich trudności do przezwyciężenia, spodziewam się, że się porozumiemy nawzajem, i że mi nie odmówisz swojej pomocy panie Blaireau.
Blaireau dumał przez chwilę.
— Gruba historja, mój młody panie — bąknął od niechcenia — sprawa niesłychanie drażliwa, pominąwszy nawet niebezpieczeństwa, na jakie można być narażonym, wdając się w podobną historję.
Wyprostował się nagle:
— Zkąd mnie znasz mój młody panie? — Kto ci o mnie wspominał?
— Kilku z moich dobrych znajowych.
— Ich nazwisko?
— Marek Aubertin, de Cossier, baron d’Orgette, hrabia de Soygne.
— Któryż z nich dał panu mój adres?
— Hrabia de Soygne. Wszyscy jednak nie mogli się dość nachwalić pańskiej zręczności, sprytu i usłużności.
— Nie mam zaszczytu znać cię bliżej mój młody panie. Wiem zaledwie jak się nazywasz, z tego oto biletu wizytowego — rzekł Blaireau. — Niech się więc nie dziwi, że i ja zanim przystąpię na serjo do interesu, który cię do mnie sprowadził, uważam również za stosowne, jak pan przed chwilą, zachować pewne ostrożności.
— Przystajesz pan zatem?
— Zwolna... zwolna... nie tak raptownie, mój młody panie. Pogadajmy najprzód o tem. Wychodzimy więc z tego punktu. Potrzeba dostarczyć panu, tym czy owym sposobem, noworodka; zabrać go matce i odnieść do innej kobiety, która uda, jakoby ona to dziecko na świat przyniosła. Wszak o to idzie, nieprawdaż?
— Nieinaczej...
— Dziecię będzie chłopcem, lub dziewczyną.
Strona:PL É Richebourg Dwie matki.djvu/62
Ta strona została przepisana.