— Nie będę mógł złożyć mu od razu trzydziestu tysięcy franków.
— Kiedyż je pan mieć będziesz?
— Dziesięć tysięcy za dwa miesiące.
— A resztę?
— Trochę później...
— W dniu, w którym oddadzą panu dziecko, co?
— Nieinaczej.
— Niech i tak będzie! Jestem gotów podpisać ci weksel na tę sumę, panie Blaireau.
— Nie potrzeba — Blaireau potrząsł głową przecząco. W pewnych okolicznościach, ani nie żądam rewersu na sumę obiecaną, ani nie kwituję z odebranych pieniędzy... Czy masz pan przy sobie dwadzieścia tysięcy franków.
— Naturalnie.
— Proszę więc o nie.
Sosten wyjął z kieszeni sporą paczkę banknotów i podał ją Blaireau’owi. Pochwycił on chciwie pieniądze, w palce zakrzywione i sękowate, rachując zwolna i uważnie. Porozkładał je starannie na biurku, przepatrując do światła, czy niema czasem między niemi podrobionego.
— Dobrze — mruknął, — Zaraz jutro rozpoczynamy, kampanją na całej linji.
Powstał.
Sosten zrozumiał iż to ma znaczyć, że rozmowa skończona i klient może się wynosić z jego gabinetu.
— Nie masz mi nic więcej do polecenia, panie Blaireau? — spytał, wstając również z dziurawego i twardego fotelu.
— Chwilowo... omówiliśmy wszystko dokładnie i szczegółowo.
— Kiedyż mam się zgłosić powtórnie do pana?
Blaireau potarł czoło, dumając.
— W dniu, w którym odniesiesz mi pan owe dziesięć tysięcy... Ale, ale... na bilecie wizytowym, nie ma pańskiego adresu?
Strona:PL É Richebourg Dwie matki.djvu/68
Ta strona została przepisana.