Było to w ostatnich dniach stycznia.
Przez całą noc śnieg gęsto padał. Padał on jeszcze rano, lecz mniejszemi płatami, pędzony ostrym, gryzącym wiatrem północnym, który uderzał o mury domów i wciskał się w ich szczeliny.
Białe dachy odbijały od sklepienia nieba, pokrytego szaremi chmurami. Całun śnieżny zasłał grubą warstwą bruk uliczny. Powozy mijały się bez hałasu, a koła pozostawiały głębokie ślady w śniegu.
Można było powiedzieć, że w dniu tym Paryż nie obudził się wcale, owa stolica Europy była milcząca. Nigdzie nie słyszano tych licznych krzyków ulicznych, oznajmiających pracę maluczkich i życie czynne tych nędzaczy, zajmujących jednak ważne stanowisko w ustroju społecznym każdego miasta. Zdawało się, że olbrzymi rój paryski usnął na pewien czas, jak rój pszczół w smutne dni, gdy ziemia już bez zieleni i kwiatów.
Więcej jeszcze, niż inne dzielnice, było ciche przedmiocie Saint-Germain i miało wygląd smutny i ponury. Stare pałace, zbudowane między dziedzińcem a ogrodem, z z zamkniętemi bramami wjazdowemi, o surowych portykach, wyglądały zupełnie opuszczone. Zresztą jest tam tak prawie zawsze. Podczas dnia, cisza, spokój, głębokie milczenie, żadnego znaku życia. Z zapadnięciem nocy, wygląd ten się zmienia, pałace się ożywiają, szczególniej w zimie, która jest porą ludzi bogatych.