Strona:PL É Richebourg Dwie matki.djvu/71

Ta strona została przepisana.

fale dłoń do „pośrednika prawnego“, który nie wahał się przyjąć takowej, i uścisnąć nawzajem.
— Cóż tam słychać? — spytał Blaireau.
— Nie ma nic nowego... same stare dzieje...
— Założyłbym się pięć na sto, żeś znowu bez miejsca. Pewnie coś zwojowałeś i wypędzono cię z domu bankowego, w którym cię umieściłem?
— Tak jest niestety!
— Cóż znów zbroiłeś?
— Oh! nic złego... Troszkę pohulałem...
— Hulatyka, zaczęta w sobotę wieczór, a która skończyła się w drugą niedzielę zapewne?...
Blaireau wzruszył miłosiernie ramionami. — Znamy się na tem!...
— Cóż chcesz stary!... zła nawyczka...
— Oj zła... bardzo zła nawet!...
— Koniec końców, przyszedłem się dowiedzieć, czy nie miałbyś przypadkiem dla mnie jakiej roboty?
— Chwilowo nie mam żadnej. Interesa wcale nie idą.... Przechodzimy prawdziwą kryzys!...
— Tem gorzej.
— Dość na tem, żeś został jak zawsze, na bruku, bez susa w kieszeni, nieprawdaż?
— Ha!... niby to tak jest... Nie posiadam twojego talentu do nabijania kabzy pieniędzmi i do robienia oszczędności.
— Ja bo pracuję, nie puszczam się na lekkie życie; na hulatyki całotygodniowe — rzekł Blaireau tonem uroczystym.
— Nie zaprzeczam... ale przyznaj staruszku, że ci moneta płynie i płynie... Masz widocznie jakiegoś „inkluza“ w kieszeni... szczęście szalone... Idzie ci wszystko jak po maśle... Możnaby prawie uwierzyć, że nosisz na sobie sznur z wisielca.
— Bez miejsca, bez pieniędzy, cóż myślisz począć?
— Liczę Blaireau na twoją pomoc.
— Niczego więcej nie pragnę, jak wynaleść dla ciebie jakie zajęcie; nie mogę jednak powiedzieć na pewno, kiedy