W jednej z lepszych restauracyj paryskich na lewym wybrzeżu Sekwany zebrało się wesołe grono młodzieży. To Gaskończycy, przychodzący tu regularnie o jednej porze, aby zjeść razem obiad, mówić o swoim kraju, o tym, co ich osobiście interesuje, i podtrzymywać się na duchu. Po każdym takim obiedzie ktoś deklamuje w starym języku gaskońskim ballady, opiewające radości życia i miłości, złociste grona winnic i pełne kłosy urodzajnych pól Gaskonii. Najrozmaitsze rozmowy i dowcipy krzyżują się z jednego końca sali w drugi, pełne wesołości i śmiechu. Nie brak plotek, znoszonych z miasta. Właśnie jedna z plotek takich jest tematem rozmowy:
— A wiesz, co spotkało Juversac‘ów? Najstarsza córka, panna Paulina, znów ma ponoć awanturkę.
— Ba! Zapewne z jakim gajowym lub rządcą, jak zawsze... Ta, to prawdziwa demokratkal... Wszystko dla ludu i z ludem, to jej zasada...
— Ma rację; czyż nie trzeba trochę przymieszki silnej i czystej krwi do niebieskiej krwi zwyrodniałej i zepsutej arystokracji?
— Mylisz się, bracie. Tym razem zupełnie co innego trafiło jej do gustu. Całe lato włóczyła się po Pirenejach z nędznym bazgraczem, lecz należącym do jednej z najstarszych rodzin herbowych Francji. Z młodym Dormezonem.
— Znam go. Ależ ja go widywałem z ładną młodą dziewczyną, brunetką, smukłą jak lilia. To była, zdaje się, Hiszpanka. Więc ją porzucił?
— Nic, lecz przy braku talentu — a Dormezon talentu nie ma — miłość i świeża woda nie wystarczą do życia, a chleb codzienny nie zawsze można znaleźć.
— No, więc?
— Więc spotkał tę pannę de Juversac, starszą od siebie o dziesięć lat, brzydką jak grzech śmiertelny, mającą jednak pełne ręce złota, ona daje mu właśnie ten chleb codzienny.
— Nie myślałem, że de Juversac‘owie tak bardzo bogaci?
— Starszy, Filip de, Juversac, który przychodzi tu czasom, jest spadkobiercą hrabiny de Gaston, ciotki swego ojca. Hrabiostwo de Gaston posiadali wielki majątek.