na Zielonej Skale
Dzień chylił się już ku wieczorowi. W jaskrawych blaskach zachodzącego słońca odrzynały się na tle ciemniejącego z przeciwnej strony hory smukłe wieżyczki zamku na Zielonej Skale.
Upał od rana był duszący.
Od czasu do czasu błyskawice, jak złote węże, przelatywały po niebie w kierunku miasta Bordo. W parku żaden powiew liśćmi nie poruszał, a omdlałe i spragnione kwiaty napełniały powietrze silnym zapachem.
Na łąkach, otaczających zamek, jak okiem sięgnąć, rozłożyły się stada wołów gaskońskich, obezwładnione ciężkim powietrzem przed burzą.
Z dala, z pól, ściągali robotnicy do osad. Słychać było nawoływania pasterzy; owczarze zaganiali stada owiec z pomocą psów, a wszystko to tworzyło całość polną ruchu i wrzawy w przeciwieństwie do ciszy i spokoju, które panowały dokoła starego zamku, wznoszącego się dumnie wśród parku.
Przed zamek zajechał wóz zakurzony, roztrzęsiony i stanął przed główną bramą wjazdową. Woźnica zsiadł z kozła i pociągnął łańcuch, wiszący przy słupie obok bramy.
Służący, stary, ale rzeźki jeszcze, nadbiegł zaraz. Poznał woźnicę i jego nędzne szkapy.
— Co was sprowadza na Zieloną Skałę, przyjacielu Ryszardzie?
Tamten uniósł czapkę na bujnej czarnej czuprynie i odpowiedział:
— Przywiozłem dwoje podróżnych, którzy przyjechali ostatnim pociągiem i, zdaje się, mają interes do pana margrabiego.
Przy tych słowach otworzyły się drzwi starej landary i wysiadły z niej dwie osoby. Najpierw mężczyzna nie młody, z twarzą surową, ze spojrzeniem niespokojnym i przenikliwym. Kurtkę miał wytartą, kapelusz zniszczony. Cala postawa zdradzała człowieka prostego.
Obok niego, zaróżowiona i nieśmiała, ukazała się panienka jasnowłosa, lat około piętnastu, ładna, wytworna i elegancka. Ubrana była bardzo skromnie, w sukienkę wełnianą, ciem