Wincuk, biedna Marylka, myślał Jaś: dla nich i te obrzydliwe pastylki smaczne!
Tymczasem, wieczerza była już skończona. Stara babka, zdejmując ze stołu naczynia i resztki jadła, rozgderała się znowu. Krzyczała na córkę, na zięcia, na Wincuka, nie wiedzieć za co, ot, tak! przyczepiała się do każdego to o to, to o owo, byle gniewać się i krzyczeć. Tylko na starego tracza i na dziada Mikołaja nie krzyczała wcale, a ponieważ córka, zięć i wnuk odpowiadali jej łagodnie, albo wcale nie odpowiadali, uspokoiła się prędko i z cicha już tylko mrucząc, zaczęła myć i wycierać garnki, misę i łyżki. Przez cały ten czas Mikołaj trzymał Jasia na kolanach, opowiadał mu historyjkę o jakimś starym koniu, którego od urodzenia hodował i pieścił. Koń ten żył sobie długo w pańskiej stajni, w łaskach i wygodach wszelkich, Mikołaj potem spotkał go wożącego wozy ze zbożem do młyna, chudego takiego, że tylko kości z niego a on go poznał widać, bo zobaczywszy, podniósł łeb i zarżał. Opowiedziawszy historyjkę tę, Mikołaj zaczął Jasia na kolanach podrzucać, nucąc przytem: Jedzie sobie pan —
Hopapa! hopapa!
A za panem chłop, chłop,
Hop! hop! — hop! hop!
A za panem cygan, cygan,
Klap! klap! — klap! klap!
Jaś aż kładł się od śmiechu, a Mikołaj popatrzywszy mu w twarz, pocałował go w same usta, Jaś krzyknął: fi! fi! i odwrócił się. Z ust dziada wionął na niego bardzo przykry zapach wódki.