Namyślał się wszakże mimo to, czy Ludwisiowi scyzoryka nie oddać, lecz figlarna natura przemogła w nim, więc postanowił zwrócić go nazajutrz, a po skończonych lekcyach z wesołą miną pobiegł do domu.
Oczekiwał go już ojciec, który uwolniwszy się wcześniej od zajęć, pragnął z nim przejść się nieco po mieście.
Był to mroźny i wietrzny dzień grudniowy. Na ulicach panował ruch niezwykły i urozmaicony, prawdziwie przedświąteczny. Sanie sunęły raźnie po skrzypiącym śniegu, a konie dzwoniły dzwonkami głośno i wesoło. Za wielkimi szybami jaśniało w oknach sklepów mnóstwo przeróżnych przedmiotów, a szczególniej książek ładnie oprawnych, obrazków, zabawek i cacek najrozmaitszych dla dzieci na podarki gwiazdkowe.
Śnieg padał obficie i okrył drzewa w ogrodach, place i ulice miasta grubym a białym całunem. Karolkowi bynajmniej zimno nie było, gdyż ubrany był w ładne, barankowe futerko, takąż siwą czapeczkę i buty z lakierowanemi cholewkami. Spacerował wesoło, uczepiwszy się silnie ojcowskiego ramienia i uśmiechał się do tych pięknych rzeczy w wystawach sklepowych, gdy nagle dobiegł uszu jego ciągle zwiększający się szmer, a potem śmiechy i krzyki gawiedzi. Wkrótce z bocznej uliczki wysunął się nieśmiało drżący i skulony od zimna mały chłopiec w obszarpanej kurtce. Szedł pod strażą jednego tylko dozorcy więziennego, a za nim poruszała się chmara uliczników i próżniaków wszelkiego rodzaju. Nic nie zważali oni na groźby, wymysły, a nawet szturchańce strażnika, tylko biegli wciąż za małym więźniem, najgrawali się i rzucali na niego kulami ze śniegu.
Strona:PL Światełko. Książka dla dzieci (antologia).djvu/100
Ta strona została uwierzytelniona.