Przykład ten zaraźliwie oddziałał na psotnego Karolka. Opuścił ramię ojcowskie, pochylił się prędko ku ziemi, ubił kulkę ze śniegu i chciał uderzyć małego aresztanta.
A tymczasem hałas, sprawiany przez uliczników, stawał się coraz większym i zewsząd zaczęły dolatywać wrzaskliwe ich krzyki:
— Złodziej, złodziej!!
Karolek zadrżał cały i kulę śniegową wypuścił z ręki. Drugi już raz usłyszał dzisiaj ten wyraz, który sprawiał na nim tak okropne wrażenie. Mimo woli ze wstydu spuścił oczy na ziemię, a gdy podniósł po chwili głowę — ujrzał przed sobą spacerującego po ulicy Ludwisia w towarzystwie kilku kolegów. Zdawało mu się, że oni to wskazują go wszystkim, jako istotnego złodzieja, że na niego wołają tem strasznem mianem i że wreszcie w niego uderzyć winny wszystkie przez tych uliczników rzucane kule ze śniegu.
Przechodził przez prawdziwe katusze i tak konwulsyjnie schwycił ojca za ramię, że ten, chociaż śledził bacznie całe jego zachowanie się, zapytał z pewną obawą:
— Co tobie jest, Karolku?
— Mnie bardzo zimno ojczulku, chodźmy stąd prędzej do domu.
— Zimno ci w ciepłem futerku i w zimowych butach? A czy pomyślałeś, jak zimno musi być temu biednemu chłopcu w obszarpanej kurtce, w którego chciałeś rzucić kulką ze śniegu?
— Prawda, mój ojcze, nie pomyślałem, lecz to jest... złodziej... tak... złodziej — wybąknął zamyślony Karolek.
Strona:PL Światełko. Książka dla dzieci (antologia).djvu/101
Ta strona została uwierzytelniona.