Edzio i jego pies, nie otrzymawszy nic od Andrzeja, poskoczyli do kuchni.
Na dworze było zimno, śnieg skrzypiał pod nogami przechodniów, a nad oknem kryształowe sople migotały, jak brylanty, w słońcu zimowem. Na szybach mróz rysował splątane, bezlistne gałązki, osypane srebrnym szronem. W kuchni, poustawiane do koła na półkach blaszane i miedziane naczynia błyszczały także w słońcu. Na kominie z trzaskiem wielki płonął ogień a na okapie komina siedział kotek bury, który na widok Tankreda napuszył się cały. Tankred, chociaż zacięty wróg kotów, i chociaż zwykle Burkowi nie folgował i wyganiał go zewsząd, tym razem całą uwagę zwrócił na pary i smaczne wonie, napełniające powietrze. Siadł przed kominem z podniesioną głową i rozkoszując się ogniem, wodził okiem za każdym ruchem kucharki.
Marcinowa — tak się kucharka nazywała — ubrana w biały fartuch i biały czepek, z odwiniętymi rękawami, smażyła coś na patelni. Były to wyborne skwarki ze świeżej słoniny, którymi po chwili okrasiła stojącą na stole misę białego i zawiesistego krupniku.
Tankred oblizywał się, wietrząc woń skwarków.
Edziowi oczy błysnęły, łyknął ślinkę.
— Jeszcze trochę słoninki, jeszcze trochę, ot tych, podrumienionych skwarków — prosił z przymileniem.
— Niech panicz nie wymyśla, to doprawdy grzech..... zaczęła kucharka, lecz Edzio nie dał skończyć, porywając ją za szyję, co widząc Tankred wspiął się też na jej piersi i pulchną, od ognia zaczerwienioną jej twarz liznął parę razy wielkim językiem.
Strona:PL Światełko. Książka dla dzieci (antologia).djvu/115
Ta strona została uwierzytelniona.