wylękły samem drzwi otworzeniem, wypuścił z rąk misę i Tankred uwolnił go od groźnego uścisku, liżąc rozlaną po ziemi i z odzieży druciarza spływającą strawę.
Ochłonąwszy z pierwszego zdziwienia, Edzio poskoczył naprzód oburzony, zagniewany na śmiałka, co przywłaszczył sobie smaczny obiad Tankreda.
— Zło... — chciał zawołać, lecz się powstrzymał...
— Przepraszam — bełkotał druciarz niewyraźnie, wystraszony, niby na gorącym uczynku pochwycony złoczyńca. — Przepraszam jaśnie wielmożne pańswo, myślałem, że to niepotrzebne, wyrzucone dla psa... nie jadłem od dawna.
O tak! głodny był, od dawna nie jadł. Widać to było z jego zapadłych oczu, gorączką spieczonych ustek. Edzio widział po raz pierwszy ten straszny i ponury pożądliwości połysk, który głód zapala w zapadłych oczach ludzkich. Przeląkł się, czuł, że mu się na łzy zbiera i jednocześnie jak gdyby wstyd mu było czegoś. Czego? Nie wstydził się przecie za tego biedaka, który psu jego odkradł łyk ciepłej strawy. I nie za Tankreda także, który warczał wprawdzie, broniąc swej własności, lecz nędzarza nie pokąsał i nie poszarpał nawet na nim ostrzępionej odzieży. Wstyd mu jednak było. Czego? Sam nie wiedział i nie umiałby powiedzieć. Jednocześnie pomyślał, że jest bardzo szczęśliwem dzieckiem. Miał rodziców dobrych, naukę ułatwioną, dostatek, dom własny, przyjemności, — a i Tankreda — psa, któremu niejeden człowiek, jak mawiał Andrzej — mógł pozazdrościć chleba i losu. Na świecie tymczasem ileż było dzieci do tego druciarza podobnych, głodnych, zziębłych, odartych, opuszczonych, bez dachu na włóczęgę skazanych i dla zaspokojenia głodu i ogrzania się mogących ukraść łyk strawy... psu...
Strona:PL Światełko. Książka dla dzieci (antologia).djvu/118
Ta strona została uwierzytelniona.