chodził do szkoły i mała Wandzia uczyła się razem z córeczkami doktora. Przyjęto służącą, gdyż Stasia nie miała teraz czasu na sprzątanie i gotowanie, lecz nie mniej czuwała ona nad wszystkiem. Ktokolwiek ja poznał, lubił ją i szanował, jej pracowitość, dobroć, zjednywały serce każdego.
Raz panna Justyna, coraz złośliwsza, przydybała Stefana wracającego ze szkoły i rzekła mu:
— No, cóż tam, nie żal paniczowi Dębian?
— Pewnie, że żal — odparł chłopiec — tam był ojciec i tam było tak ładnie...
— Tak, zupełnie było co innego. Tam żyliście jak państwo, nie tak jak tu, z jałmużny.
— Alboż my tu żyjemy z jałmużny? — spytał czerwieniąc się chłopak.
— Ano, gdyby nie ta poczciwa panna Stanisława, która, zapracowana od świtu do nocy, z litości was żywi, tobyście chyba z głodu poumierali!
— To już teraz nie my trzymamy Stasię z litości? — zawołał Stefan.
— Och, jaki to niewdzięcznik — wołała panna Justyna. Ta biedna Stasia wypłaciła się już wam z czubem za wszystkie łaski, i to wy, twoja mama, ty, Wandzia, żyjecie na jej chlebie ciężko zapracowanym.
— Dlaczego mi panna Justyna mówi „ty“ — spytał Stefan zdziwiony.
— Widzicie go, a to mi panicz, na cudzym koszcie! — rzekła śmiejąc się służąca.
Chłopiec był dumny, dotknęły go też strasznie słowa Justyny. Jak szalony pobiegł do matki i od progu już wołał:
Strona:PL Światełko. Książka dla dzieci (antologia).djvu/171
Ta strona została uwierzytelniona.