Strona:PL Światełko. Książka dla dzieci (antologia).djvu/217

Ta strona została uwierzytelniona.

wionemi szmatami na nogach, mógł litość budzić i budził ją istotnie. Przechodzący przypatrywali mu się z ciekawością i ze współczuciem, niejeden szepnął „biedactwo!“ Niespodziewanie uczuł czyjąś rękę na ramieniu. Obejrzał się, za nim stał młody ksiądz: czarna długa suknia to wskazywała. Taka dobroć, taki pokój, taka powaga malowały się na jego twarzy, iż chłopiec odrazu nabrał zaufania do tego nieznajomego.
Dobry to musi być jakiś człowiek — pomyślał — źle mu z oczów nie patrzy.
— Tyś tu obcy, szukasz kogoś? — spytał nieznajomy głosem słodkim, łagodnym.
— Szukam szkoły — odparł śmiało chłopiec — przywędrowałem tu zdaleka, by się uczyć w akademii. Tu zdjął z głowy kapelusz i pokłonił się.
Nieznajomy uśmiechnął się.
— Pierwej trzeba ci przygotować się do akademii, lata całe uczyć się i uczyć wciąż, zanim do niej cię wpuszczą. W akademii dorośli się uczą, ludzie już pod wąsem, a ty jeszcze mały.
— To i co, kiedyś przecie będę duży.
— A nie przestrasza cię to, że tyle lat siedzieć w szkole będziesz musiał, że kiedy inni będą swawolić po łąkach, ty będziesz musiał w izbie nad książką ślęczeć? — zapytał nieznajomy, badawczo patrząc chłopcu w oczy.
Chłopak ruszył ramionami.
— A potom przecie mil tyle wędrował, by się uczyć, jabym całe życie chciał ino nad książką siedzieć.
— Ileż ty masz lat?
— Dwanaście.