— Imię twoje?
— Grzegorz.
— Skądże ty jesteś? masz rodziców?
— Z pod Sanoka pochodzę, ojca mam, pozwolił mi iść do Krakowa, gdy o to poprosiłem, ale powiedział, że pieniędzy na naukę nie da, bo nie ma.
Nieznajomy popatrzał ze współczuciem na dziecko.
— Trudne będziesz miał życie — rzekł po chwili — no, ale tak niejeden tu przyszedł i radzi sobie. Uczyłeś ty się już czego?
Grześ podniósł czoło.
— Umiem pisać, czytać, rachować, no i śpiewać trochę — odrzekł śmiało — chodziłem do szkoły parafialnej w Sanoku.
Nieznajomy pogładził jego płowe włosy.
— Zobaczymy, zobaczymy — odparł — w szkole zdasz egzamin z tego, co umiesz. Chodź! poprowadzę cię do szkoły.
Na jednej z bocznych ulic wznosił się piękny murowany budynek, schludny i duży.
Gdy weszli do niego, znalazł się Grześ w obszernej izbie. Stały tutaj ławy, w których siedzieli chłopcy, naprzeciwko wznosiła się katedra. Zasiadł w niej ów ksiądz i podał księgę. Malcy nadstawili uszy, czekając, jak Grześ jąkać się zacznie, gdy ku ogólnemu zdziwieniu chłopak przeczytał zupełnie gładko całą stronicę; ksiądz go pochwalił, kazał mu potem pisać, i z kaligrafiją się powiodło. Twarze chłopców zmieniły wyraz: ci, którzy uśmiechali się złośliwie, a byli to po większej części nieucy, spochmurnieli, poczęli szeptać: „bosak, bosak,“ wskazywali z pogardą owinięte szmatami nogi nowego kolegi, wytartą jego sukmanę, poszturgiwali go. Grześ słyszał ich docinki, widział drwiące uśmie-
Strona:PL Światełko. Książka dla dzieci (antologia).djvu/218
Ta strona została uwierzytelniona.