mądrość, światło. Kto wie, może ty kiedyś wnuki moje uczyć będziesz. To powiedziawszy, wskazała chłopcu drzwi do sieni wiodące i za chwilę Grześ siedział w dużej izbie przed stołem, białym obrusem zasłanym, nad miską pełną krup suto okraszonych.
I cóż to za dzień uroczysty w akademii krakowskiej? Czy rocznicę jej istnienia obchodzą, czy inne jakie święto? Na dziedzińcu pełno służby bogato przybranej; rżą rumaki, a ludzie gwarzą; lecz ludniej jeszcze wewnątrz gmachu, którego oficyny dziedziniec otaczają. W jednej z większych sal zebrali się dziś wszyscy profesorowie akademii, wszyscy uczniowie i wiele dostojnych osób... Ławy dziś ściśnięte, stoły wyniesione; w ławach, które bliżej drzwi stoją, siedzą uczniowie; katedra pusta, a po obu jej stronach widać rząd krzeseł pięknie rzeźbionych; w krzesłach siedzą jacyś poważni panowie, bogate ich suknie świadczą, że wysokie zajmują stanowiska... Ten, co najbliżej katedry, po lewej stronie w karmazynowym żupanie, w srebrnym kontuszu, w złotych butach, w głębokiej zadumie podparł głowę na dłoni, łokieć na poręczy krzesła, a drugą rękę po-za poręcz zwiesił i czapkę w niej trzyma, to wielki urzędnik, zwany kanclerzem — Wojciech Jastrzębiec. Tuż przy nim siedzi starzec w obszernej aksamitnej sukni, zwanej togą, to Andrzej z Kokorzyna, jeden z najstarszych profesorów akademii. Dalej za tymi dwoma na krzesłach już nie tak bogato rzeźbionych widać różnych stopni młodych nauczycieli, również ubranych w togi.
Po prawej stronie, naprzeciw kanclerza w infule na głowie siedzi biskup Zbigniew Oleśnicki.