Strona:PL Żeromski-Elegie i inne pisma literackie i społeczne.djvu/015

Ta strona została uwierzytelniona.

chodzić z domu i «znajdować się na ulicy». Wyjątek stanowiły eskapady nocne ze starym nauczycielem matematyki i fizyki, Gracyanem Czarneckim, «na gwiazdy», gdy, wyniósłszy na wzgórek obok cerkwi moskiewskiej jego własne lunety i przyrządy, zapalaliśmy się do astronomii. Zdarzało się, iż na owe «gwiazdy» przed mieszkaniem zgryźliwego «Gracyana Francowicza», czyli «Zubla», które to miano jedno pokolenie naszej szkoły przekazywało następnemu, — delegowany w tym celu zapaleniec w pojedynkę «zbierał się» i reprezentował ogół, a wesoła reszta kierowała swe chyże kroki ku gwiazdom najzupełniej ziemskim i daleko bardziej dostępnym. Spotkani na ulicy o tak późnej i zakazanej godzinie przez czynniki miarodajne i szpiegujące zwalali swą karygodną obecność wśród zawiłości ciemnych ulic na barki astronoma Gracyana, tłomacząc się, że właśnie zdążają pod cerkiew na obserwacye pierścieni Saturna. Wykręty takie przyjmowane były za dobrą monetę, o ile się wpadało w ręce któregoś z fafułów gimnazyalnych, normalnych belfrów, filologów czy przyrodników, którym tropienie czeladki gimnazyalnej narzucano zgóry, jako wstrętny dla nich obowiązek. Lecz był ktoś, komu najbardziej szybkonogi Achilles nigdy ujść nie zdołał, a po pojmaniu nie wyśliznął się ze szponów zapomocą opowieści o «gwiazdach».
«Pomocnik gospodarzy klas», — pan, — dajmy na to, — Smirnow, a raczej «Ryży», wiedział doskonale, jakie każdemu z nas gwiazdy świecą, w jakim punkcie miasta, w którym domu i w którem oknie. Był to elegancki jegomość w pełni lat męskich, z rudą bródką, starannie utrzymaną, i czerwonemi włosami,