Istnieją od nas do Kabzic dwie drogi: gościniec i tak zwana «na rzekę».
— Na rzekę pojedziemy, jaśnie... tego? — pyta Ludwik.
— Można chyba będzie — odpowiadamy zbiorowo, — dużo bowiem jest bliżej.
Jedziemy «na rzekę». Po upływie pół godziny, minąwszy długą wieś Biebrzczyn, dojeżdżamy nad brzeg rzeki, słusznie zupełnie dla usprawiedliwienia nazwy drogi istniejącej. Przejechać ją trzeba w bród w tem właśnie miejscu, gdzie tworzy ona szeroką szyję kilkudziesięcio-morgowego stawu. Powierzchnię wody kryje dość cienka, śniegiem przyprószona błona lodu.
— Pod tym lodem jest woda, pod tą wodą jest... tego... twardy — tłómaczy nam «do wyrozumiałości» oraz dla odegnania strachu nasz furman.
— A jeśli niema... tego?
— Ale, hale! - powiada dumnie i, powiem nawet, pogardliwie.
Powiedziawszy to dumnie i pogardliwie, puszcza konie ostrożnie z początku, następnie tnie je batem z całej swej furmańskiej siły. Jesteśmy na środku rzeki, zbliżamy się ku przeciwległemu brzegowi, gdy nagle lód, ów drugi, z łoskotem pęka — i naprzód Bohun, a następnie Figlarka wpadają w wodę tak, że widać tylko kleszczyny chomąt i łby; wózek chwieje się na prawo, na lewo, i zwolna, melancholijnie tonie wraz z olbrzymią krą, jaką oberwał. Fontanny wody zaczynają bulgotać przez półkoszki, zalewają miejsca na nogi, przód wózka zanurza się tak, że woda przechodzi przez wierzch...
Strona:PL Żeromski-Elegie i inne pisma literackie i społeczne.djvu/037
Ta strona została uwierzytelniona.