przepowiednię mi określić; — teraz się tu już, jucho jedna, utopisz...
Wieś Biebrzczyn odległą jest od rzeki o jakie pół wiorsty... Na rozpaczliwe beknięcie dżentlmenów i nasze z Ludwikiem ryczenie o pomoc, wysuwają się z chałup chłopi, stoją, «mendykują», wreszcie rusza ku nam jeden z drągiem, drugi z żerdzią, trzeci z siekierą, z powrozem. Przybiegła ich nad brzeg gromadka; stanęli i znowu «mendykują»...
Czuję, że słabo mi się robi na myśl straszliwą, tę mianowicie, iż pomendykują, podziwują się i pójdą.
Aż oto jeden z gromady zdejmuje kożuch, pasikiem opasuje krótki «spencerek», bierze w garść drąg i idzie ku nam...
— I mieszkało między nami — powiada Ludwik, a patrzy na mnie tak, jakby miał chęć mię ucałować.
Idzie chłop, a drągiem w lód bije. Złamał zwierzchnią skorupę, wpadł w wodę po pas, stoi na owym drugim lodzie, podnosi żerdź w górę i bije z całej mocy; co palnie w lód, to chrapnie przeciągle: chcha! — a bije. Rozpierzcha się woda, zalewa go całego; ten nic... bije.
— Chce niby krawędź lodu, tamtę «warstwę», jaśnie... tego... oberwać — oświeca mię Ludwik, — żeby konie mogły niby tego...
Na nic. Spodnia warstwa drągiem urwać się nie da. Stanął chłop, wodę z twarzy otarł i poczyna rozbijać zwierzchni lód. Potłukł go na drobne kawałki kry i doradził Ludwikowi podciąć konie. Podciął Ludwik, wyskoczyły z głębi wody na twardy lód i stoją nad nami, siedzącymi w dole.
Strona:PL Żeromski-Elegie i inne pisma literackie i społeczne.djvu/039
Ta strona została uwierzytelniona.