— Ruszcie-no! Ludwik — powiada chłop, — może się wzniesie.
— Co ci się nie ma wznieść, kiedy śnice pod lód... i pokój...
— A no, rżnijcie batem, bo to na nic.
«Rżnie» batem mój Ludwik, aż woda od wierzgania koni na nas strumieniami leci, lecz wózek podsuwa się tylko bardziej pod lód.
— To nic nie będzie z tego interesu — mówi chłop do mnie; — panie, ja pana wyniesę.
— Alboż mię udźwigniecie? — pytam słodko.
— Hii... — zaśmiał się pogardliwie. — Nie bój się, chudziaku, nic.
Przebaczam chamowi owo «chudziaku», ponieważ trzęsie mię jakaś dyabla febra z przerażenia. On tymczasem wbija drąg w dno rzeki, sam staje na skraju lodownika, plecami do mnie odwrócony, na drągu opiera ręce i powiada:
— Skikoj, panie, ino leciuśko.
Stoję, jak kolos rodyjski, na literkach wózka... mam wykonać skok nad głębią wody... A jeśli nie trafię na te plecy szerokie, niedźwiedzie? O, rozpaczy!
— Noze, ma-li! — woła chłop.
— ...Ale nas ode złego... — i hop! Trafiłem! Jestem już na plecach chłopa, obejmuję go za szyję tak serdecznie, tak mocno, jak... chama! Zachwiał się, pochylił się tak, że twarzą dostawał wody, wysapał się, wyprostował i wolno posuwać począł. Rękami oparłszy mu się na ramionach, nogami go w pasie objąwszy, wisiałem, jak marna żaba, wcale nawet nieestetycznie. Woda była mu po pas.
Strona:PL Żeromski-Elegie i inne pisma literackie i społeczne.djvu/040
Ta strona została uwierzytelniona.