kanciście. Mrugając figlarnie powiekami, nachylił mi się do ucha pan Wiewiórski i szeptał:
— Proszę ja pana dobrodzieja, ten, którego tu pan dobrodziej widzi nicpoń, zalecał się także do nieboszczki Sroczanki... Ha ha! A jakże... Bywało poślemy go paść bydło — jużci bydło w życie, a tego niema... Gdzie? Z Marynką na zapłociu wyszczerzają do siebie zęby. W zimie — ani utrzymaj! Tu bydłu trza zadawać, a ten drze pod okna Sroki — mrygać na nieboszczkę, panie świeć jej...
— Miał śpiewać? — wtrąciłem.
— No, dalej — jazda! — zakomenderował mistrz, zastępując ucznia w kalikowaniu i akompaniując mu jedną ręką.
Chłopak zbliżył się ku organom. Oczy miał przysłonięte rzęsami, zbielałe wargi drżały mu — «zawstydany» był bardzo. Minęła długa chwila, nim śpiewać zaczął. Pierwszy dźwięk jego głosu słaby był, nieśmiały i drżący. Za pierwszym nastąpił drugi, bardziej już twardy, lecz jakby rozbity, podobny do dźwięku poderwanej nagle palcami struny wiolonczeli. Nagle Szymek podniósł głowę, wyprostował się, zbladł, jak płótno, rękoma uczepił się balustrady chóru i zaśpiewał...
Głos jego wznosił się i jakby zaokrąglał, aż wreszcie rozlał się pieśnią szeroką.
Pierwszy raz słyszałem śpiew taki. Było w tym śpiewie coś porywająco swojskiego, jakby przed zmęczonym obczyzną wzrokiem odkrył się nagle krajobraz rodzinny...
Z oczu Szymka spadały krople łez. Nie śpiewał już, ale oddawał się szalonemu szczęściu, bezmiernej
Strona:PL Żeromski-Elegie i inne pisma literackie i społeczne.djvu/048
Ta strona została uwierzytelniona.