Gorzka nad wyraz i surowa była dola poetów polskich w okresie niewoli. Żyli i umierali w samotności. Mickiewicz w Konstantynopolu, Niemcewicz, Słowacki, Zaleski, Norwid w Paryżu, Lenartowicz we Florencyi, Berwiński kędyś w Turcyi. Zdawało się, iż los czy przypadek łączył dalekich współbraci. Umierający Kraszewski przybył do Genewy, ażeby skończyć życie na ręku Teodora Tomasza Jeża. Zupełnie, «jak gdyby śmiertelnie raniony orzeł spadł z wyżyny w ramiona drugiego orła, a ten go skrzydłami otoczył i do snu wiecznego utulił». Samotni zawsze, poeci
polscy stali wpółokrąg na ziemiach, gdzie stopy mogli postawić, pod milczącem zawsze niebem i wobec milczącego świata, niczem harfiarze tragedyi Juliusza Słowackiego. Było tak, jak on wyrzekł:
A kiedy milczy niebo - śpiewa chór,
A kiedy śpiewa chór, drży serce wroga.
Ostatni z tego chóru poetów jest ten, którego pamięć dziś święcimy. Stoi — na skrajnem miejscu w tem
- ↑ IN MEMORIAM TADEUSZA MICIŃSKIEGO: przemówienie to, wygłoszone na uroczystej akademji w teatrze im. Bogusławskiego w Warszawie, dn. 6 marca 1925 r. (przed przedstawieniem dramatu Micińskiego Kniaź Patiomkin), drukowane było potem w Wiadomościach Literackich 22 marca 1925 r. (Nr. 12).