Nie mam zamiaru pisać dokładnego życiorysu zgasłego Maryana Abramowicza, lecz jedynie czysto osobiste o nim wspomnienie. To mnie uwalnia od obowiązku nekrologowego patosu i zezwala na weselszy tok swobodnej opowieści. Postać olbrzyma, o którym mam pisać, widzę w barwach kwiecistych i zawsze wesołych. Wysuwają się ze mgły sennej dawne, w niepamięci zanurzone lata. Bujne, zawsze dowcipkujące bractwo polskich studentów w Zurichu zbiegło oto wieczorem z góry Oberstrassu do Franciskanerkeller, albo do «Kropfa», ażeby zakończyć swój w laboratoryach dzień roboczy kuflem monachijskiego piwa, nasłuchać się nowych dykteryjek od Włodka, «Lilka», Ratynia i innych. Do tego «obozu» przyłącza się od sąsiedniego stolika w zadymionej sali inny «obóz», gdzie Jodek proletaryatu głosi swe teorye partyjne i koronowopiwne, gdzie «Felek» wygraża burżuazyi chudą pięścią i potrząsa barykadami włosów, nawisłemi demonicznie nad krzywizną binokli. Gwar, wrzawa, śmiech, kłótnie, paradne dowcipy. Wśród natłoku młodych (o, tempora!) twarzy uśmiecha się wyrozumiale cichy «Pawcio», poważny już asystent przy katedrze wielkiego profesora
- ↑ MARJAN ABRAMOWICZ. Pierwodruk w Przeglądzie Warszawskim Nr. 40 (styczeń 1925).