Strona:PL Żeromski-Elegie i inne pisma literackie i społeczne.djvu/067

Ta strona została uwierzytelniona.

chemii, milczy zawzięcie mały, chudy, nikły Edward Abramowski, o oczach mgłą mistyczną zawleczonych, peroruje długowłosy fanatyk Machaj i przechadza się majestatycznie olbrzym o klasycznych kształtach i regularnych, ślicznych rysach twarzy, ozdobionej łagodnym, nieustępliwym uśmiechem — Maryan Abramowicz. Kiedy hulaszcza kompania, której wszystkich uczestników nigdybym nie wyliczył, po wyłonieniu ostatnich «rapów» ze śpiewem wraca na strome zbocza Oberstrassu, po spadzistych chodnikach i pochyłych schodkach, temu i owemu z fizyków nogi nie służą. Wówczas «niedźwiedź» Abramowicz dopomaga ramieniem, a najbardziej piwnie omdlałych poprostu wnosi na górę. Sam nic nie pił i nie jadł na dole. Mięsa wogóle do ust nie brał, równie jak wszelkich alkoholów, a przez cały czas pobytu w Zurichu żywił się, pijąc na dobę jedną szklankę mleka i spożywając jedną bułkę. Nie ze skąpstwa bynajmniej, ani dla zaoszczędzenia kapitałów, lecz dla poskromienia nadmiaru niedźwiedzich sił ciała. Siły bowiem miał olbrzymie. Jeżeli zbyt długo zalegał w łożu, gdy rankiem wesołe franty wyruszały na wykłady z mieszkania «bei Frau Angst» na Stapferwegu, rzucano się gromadnie na niedźwiedzia z kijami od firanek, z kształtu do ułańskich lanc podobnemi, i próbowano wykłuć go z legowiska. Ale źle się to zazwyczaj kończyło. Niedźwiedź był łagodny, jak gołąb, i cierpliwy, jak baranek. Cichym porykiem odpowiadał na napaść pigmejów, lecz skoro sprawa dosięgała swego kresu, jednym chwytem winkelridowskim wydzierał lance z małych dłoni i przepędzał hałastrę na cztery wiatry.