wym i przybił z ocalonymi do brzegu. — Wyszedłszy z miasta Limy udał się w głąb kraju i przebiegał odwieczne lasy i puszcze w celu nawracania Indyan. Szczepy te rozbójnicze i chciwe łupu nienawidziły chrześcijaństwa i hiszpańskich przybyszów, gdyż ich chciwość i srogość dała im się we znaki. Nieulękłemu misyonarzowi udzielił Bóg Swej pomocy w dwojakim względzie, wyposażywszy go darem łatwiejszego wyuczenia się języka tych dzikich plemion i zabezpieczywszy go od srogości drapieżnych zwierząt i jadu wężów. Podanie głosi, że ptaszęta siadały mu na ramionach i śpiewem głosiły razem z nim chwałę Bożą. Niezwykłe to zjawisko jednało mu zaufanie dzikich krajowców, którzy podziwiali serdeczną uprzejmość jego, słuchali z uwielbieniem nauk, dawali się ochrzcić i szli za nim, jak wdzięczne dzieci za ukochanym ojcem.
Bujnie zakwitło życie chrześcijańskie pomiędzy dziewięciu tysiącami nowo nawróconych, gdy wtem naraz rozkaz zakonnej zwierzchności powołał niestrudzonego misyonarza do Limy. To miasto przypominało pod wielorakim względem pogrążoną w grzechach dawną Niniwę. Franciszek przebył drogę wynoszącą około 700 mil po większej części pieszo, a przybywszy do Limy sposobił się modlitwą i dziełami pokuty do nowej działalności. Miewał kazania po rynkach, ulicach i placach publicznych, wzywając do skruchy. Wstąpił nawet do teatru z krucyfiksem w ręku i przemówił do zebranych z siłą tak przekonywającą, że widzowie wybuchli rzewnym płaczem i rozeszli się do domów. Wchodził do szulerni i domów gry hazardowej, gromiąc rozrzutników tak potężnie, że porzucali stoliki gry i z sercem skruszonem przystępowali do konfesyonałów. Wszyscy mieszkańcy Limy okazali wkrótce tak szczery żal za grzechy, że najzaciętsi nieprzyjaciele przebaczali sobie urazy, że poszkodowanym wynagradzano krzywdę, potwarze odwoływano, a zgorszenia wszelkie ustały. Miłosierdzie Boskie uchroniło miasto od kary i zaguby; ale w stokilkanaście lat potem, gdy Lima wróciła do dawnych grzechów, straszliwe trzęsienie ziemi nawiedziło w roku 1742 mieszkańców i tysiące ich legło pod gruzami zwalisk domów i innych budynków.
Liczne były cuda, jakie ten Święty czynił przy chorych i strapionych, ale największym cudem był on sam. Zawsze czynny, zawsze jaśniejący pokorą, wesoły i nie grzeszący gadatliwością; w godzinach wolnych od pracy układał rymy na cześć Pana Jezusa i Jego Matki i wyśpiewywał je z towarzyszeniem dwustrunnych skrzypiec tak pięknie, że zachwycał słuchaczy.
Wzorową była jego miłość bliźniego; nigdy nie sądził źle o nikim, przekonany, że każdy dobre ma zamiary, nawet wtedy, gdy jego samego czerniono, podejrzywano i prześladowano. „Jakie życie, taka śmierć“ — mówi przysłowie. Okazało się to przy śmierci świętego Franciszka. W bolesnej ostatniej chorobie zwykł był mawiać: „Panie Jezu, czy zasłużyłem na łaskę Twoją? Ciebie przybito do krzyża; mnie czynią posługi bra-