mu, była dlań przywiązaną małżonką, baczną na jego skinienia i odgadającą myśli jego.
W roku 1599 panował wielki głód, więc Joanna karmiła głodnych, wyznaczając zarazem jedną z panien, ażeby wstydzącym się żebrać nosiła jałmużnę. Z sześciomilowego okręgu zbiegali się ubodzy do zamku, a Joanna niestrudzona rozdawała im pożywienie. Panna dworska doniosła, że niektórzy żebracy nadużywają jej szczodrobliwości i pobierają po trzy, a nawet po cztery razy na dzień pożywienie. Rzekła na to Joanna z uśmiechem: „Wiedziałam ci ja to sama; ale mimo to daję, ile razy żebrzą, obawiając się, aby Pan Jezus i mnie nie powiedział, iż już mi raz dał. Bylibyśmy nieszczęśliwi, gdyby nam było wzbroniono prosić co dzień o chleb duszy!“ Niedługo potem ochmistrzyni owa poczęła narzekać: „Cóż teraz poczniemy, otóż mamy tylko jeden korzec mąki i korzec żyta, co nie wystarczy nawet na potrzeby dworu.“ Rzecze na to Joanna: „Dzielmy się, póki mamy, a Pan Jezus nam dopomoże.“ I stał się cud: miech nie wypróżnił się przez pół roku, póki trwał głód.
Mąż jej z powodu choroby złożył urząd; Joanna nie odstępowała tedy ani we dnie, ani w nocy łoża chorego, póki mu się nie polepszyło. Gdy po wyzdrowieniu poszedł z kilku przyjaciołmi na polowanie, opuścił przez nieostrożność wyznaczone stanowisko, a jeden z gości słysząc, że w gęstwinie coś zaszeleściło, strzelił i trafił go w samo serce. Padając na ziemię, zawołał: „Umieram, przyjacielu, lecz z całego serca ci wybaczam!“ Tak odebrał Bóg wiernej małżonce ukochanego męża. Joanna owdowiała, licząc lat 29 i pozostała sama na świecie z czworgiem drobnych dziatek. Najmłodsze liczyło dopiero trzy tygodnie. Od tej chwili wstąpiła na drogę krzyżową, ciernistą i bolesną, ale kroczyła nią jako mężna niewiasta. Ślubowawszy czystość, rozdarowała kosztowną odzież i złotolite materye kościołom, zaprowadziła oszczędność w wydatkach, a chwile wolne poświęciła dzieciom i ubogim, porę zaś ranną i wieczorną modlitwie. Po upływie roku żałoby musiała się przenieść do teścia w Montholon i przebyć tam siedm lat smutku i utrapień. Niedołężny ten starzec był bowiem niewolnikiem swej gospodyni, kobiety niegodziwej, która Joannie i jej dzieciom mocno dokuczała. Świętobliwa wdowa wszystko znosiła spokojnie, odpłacając się dobrem za złe.
Miała Joanna spowiednika, zacnego kapłana, który jednak nie umiał tej osobliwej duszy prowadzić. Kazał jej ciągle się modlić, pościć, biczować, co jednak nie przyczyniało się do uspokojenia i pociechy jej serca. Mimo to spełniała jak najskrupulatniej jego zlecenia. Wolne godziny spędzała u chorych i u nędzarzy, a niewiastę pewną, której rak stoczył nos, wargi i policzki, pielęgnowała z rzadkiem poświęceniem przez cztery lata.
Pragnąc wreszcie wstąpić do Zakonu, zasięgała rady św. Franciszka Salezego. Ten radził jej założyć stowarzyszenie niewiast pod nazwą „Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny“ (czyli Wizytek), na co się też