Strona:PL A Daudet Chudziak.djvu/100

Ta strona została przepisana.

się roześmieje — niech się ma na ostrożności!
Wszakże, niepokoi mię to że Jakób od czasu do czasu, rzuca na mnie jakieś litośne wejrzenie, a ja nie mam śmiałości zapytać go dla czego.
— Wiesz — rzekł po chwili — te twoje kalosze są wcale ładne.
— A co, nieprawda?
— No tak, ładne są... jednak, gdy będę bogaty, kupię ci do nich parę butów, — dodał po chwili uśmiechając się.
Kochany Jakób, mówił to zapewne bez najmniejszej złośliwości, ale dla mnie było tego dosyć, abym całą pewność siebie utracił. Wstyd mię opanowywał na nowo. Na tym ogromnym bulwarze promieniejącym od blasków słonecznych, uczułem się tak śmiesznym w moich kaloszach, że — aczkolwiek Jakób, poprawiając się, wynajdywał mnóstwo uprzejmych dowodzeń na ich korzyść — odechciało mi się iść dalej i prosiłem go aby mię odprowadził do domu.
Wracamy więc. Zasiadamy przy kominku i reszta dnia schodzi na wesołej pogawędce. Pod wieczór ktoś stuka do drzwi. To służący margrabiego z moim tłomokiem.