i radością jednocześnie. Smuciłem się z jego nieszczęścia i cieszyłem się, albowiem z poza jego słów szły promienne blaski nadziei szczęścia dla mnie.
Gdy umilkł, zbliżyłem się do niego nieco zawstydzony, ale nie wypuszczając z rąk róży:
— Jakóbie! — zawołałem, — może ty odtąd przestaniesz mię kochać?
On się uśmiechnął i przyciskając do serca: — Głupiś, — rzekł, będę cię kochał jeszcze bardziej.
Tak było w istocie. Zajście z ponsową różą nie zmieniło w niczem czułości Jakóba dla mnie, nie naruszyło nawet jego humoru. Ani westchnienia, ani skargi, nic... Tam bywał jak dawniej niedzielami, starał się okazywać wszystkim twarz wesołą — tylko krawat zawiązywał już wciąż jednakowo. Zresztą zawsze spokojny i dumny, oddany pracy, idący odważnie przez życie, wpatrzony w jeden cel — odbudowanie ogniska rodzinnego...
Ach, kochany, nieoceniony mój Jakób!...
Wkrótce potem nadeszła dla Daniela epoka ciężkich prób. Jego wierny opiekun, Ja-