W niedziele aby się trochę rozerwać, uzbrojeni w parasole wychodziliśmy, wszyscy na wybrzeża Rodanu. Wiedzeni instynktem, kierowaliśmy kroki nasze zawsze ku południowi, w stronę placu Perrache’a[1]. „Zdaje mi się że przez to zbliżamy się do rodzinnych stron” mówiła moja matka, jeszcze bardziej ode mnie tęsknotą dręczona. Ponure były te nasze rodzinne przechadzki: Pan Eyssette łajał, Jakób nie przestawał płakać, a ja starałem się być niewidzialnym i szedłem zawsze z tyłu. Nie wiem dla czego wstyd mię ogarniał gdy się znajdowałem na ulicy; zapewne dla tego że byliśmy biedni.
Po miesiącu, stara Anna rozchorowała się. Nie znosiła mgły. Trzeba było odesłać ją na południe. Serdecznie przywiązana do mojej matki długo wzdragała się nas opuścić. Błagała, byśmy ją zatrzymali obiecując że nie umrze. Gwałtem wywieziono ją na sta-
- ↑ Perrache, zasłużony obywatel miasta, który w zeszłem stuleciu, za pomocą grobel przy ujściu Saony do Rodanu miasto Lyon rozszerzył i ku południowi posunął.