— Gdzie to? — spytałem przecierając oczy.
— Toć w Paryżu, do licha!
Rzuciłem się ku drzwiczkom. Patrzę — żadnych domów — nic, tylko jakaś naga płaszczyzna, gdzieniegdzie gaz płonący i miejscami stosy kamiennego węgla; tylko tam, w oddali, łuna czerwonego światła i jakiś łoskot głuchy, nakształt szumu morza. Od wagonu do wagonu, biegł człowiek z latarnią wołając: Paryż! Paryż! Paryż! Bilety! Cofnąłem głowę przejęty jakąś mimowolną trwogą. To był Paryż.
W pięć minut potem wjeżdżaliśmy pod kolosalny szklany dach do dworca. Jakób stał tam od godziny. Spostrzegłem zdaleka jego wysoką figurę, nieco pochyloną, i jego długie, jak słupy telegrafu ręce, ktoremi wymachiwał z poza żelaznej baryerki, dając mi znaki. Jednym skokiem, byłem przy nim.
— Jakóbie! bracie mój jedyny!...
— A, biedny dzieciaku!
I dusze nasze spoiły się w długim gorącym uścisku. Na nieszczęście, organizacya dworców kolejowych nie sprzyja takim rozkosznym wylaniom uczuć. Są sale dla podróżnych, sale dla bagażu, ale niema sali dla
Strona:PL A Daudet Chudziak.djvu/75
Ta strona została skorygowana.