O Boże! jakże nam było dobrze owej nocy w pokoiku Jakóba! Jakie wesołe światło padało od kominkowego ognia na biały obrus! Jaki miły fiołkowy zapach rozchodził się ze starego wina w omszałej butelce! A pasztet! Co za pyszna złotawa skórka na nim połyskiwała! — Takich pasztetów, proszę państwa, teraz już nikt zrobić nie potrafi i wina takiego już się nigdy więcej nie napijesz, mój biedny Eyssecie.
Po drugiej stronie stolika, naprzeciw mnie siedział Jakób i dolewał raz po raz do mojej szklanki, a ilekroć podniosłem oczy, spotykałem jego serdeczne, macierzyńskie spojrzenie, uśmiechające się do mnie z słodyczą wielką. Czułem się tak szczęśliwym, że ogarnęła mię gorączka i mówiłem, mówiłem bez końca...
— Jedz że, jedz: chłopcze — nawoływał Jakób, napełniając mój talerz. Ja zaś wciąż gawędząc, nie mogłem jeść. Natenczas, chcąc