osobom niskiego wzrostu, musiał przedstawiać coś nadzwyczaj śmiesznego.
Był to właśnie jeden z tych dni ciepłych i jasnych, jakie w Paryżu, u schyłku zimy, bywają wiosenniejsze od samej wiosny. Na ulicy, mnóstwo ludzi. Odurzony hałasem dorożek, ruchem tam i napowrót śpieszących tłumów, szedłem przed siebie nieśmiało, trzymając się muru. Potrącano mię często, na co odpowiadałem: przepraszam bardzo — i czerwieniłem się po same uszy. Nie śmiałem też, ani na chwilę, zatrzymać się przed wystawami sklepowemi i za nic na świecie, nie zapytałbym o drogę. Przechodziłem z jednej ulicy na drugą ciągle w prostym kierunku. Ludzie wciąż patrzyli na mnie, co mię mocno onieśmielało. Byli tacy, co się za mną oglądali, widziałem oczy które się śmiały na mój widok. Usłyszałem raz jedną damę mówiącą do drugiej: Spójrzno, spójrz na tego małego, — czem urażony potknąłem się i o mało nie padłem... Wprowadzały mię do tego w niemałe zakłopotanie, badawcze spojrzenia sierżantów policyjnych. Na każdym rogu ulicy, te badawcze oczy wlepiały się we mnie ciekawie; przeszedłszy czułem jesz-
Strona:PL A Daudet Chudziak.djvu/97
Ta strona została skorygowana.