Strona:PL A Daudet Ewangelistka.djvu/122

Ta strona została przepisana.

Następuje chwilka niejakiego ruchu; drzwi się otwierają, krótkie słowa zamieniają się półgłosem, słychać stuk wiader i gwizdanie stajennych, pojących konie. Potem znowu wszystko zapada w milczenie, czasami tylko przerywane hukiem rozpędzonego pociągu.
W ów piękny majowy poranek, pałac przedstawiał niezwykłe ożywienie.
W nocy, wśród straszliwej burzy, spadł grad, ścinając gałęzie, ogałacając drzewa z zieleni, której szczątki pełne soków i kwiatu zniszczone, podziurawione, poszarpane wraz z kawałkami zbitych szyb, pokrywały cały taras. Ogrodnicy uwijali się z grabiami i taczkami, uprzątając ślady burzy.
Autheman, który jeden z najpierwszych był na nogach w pałacu, zarówno jak i w banku — w rękawiczkach i w kapeluszu, na głowie, przechadzał się po tarasie rozgorączkowany, zadumany i wzburzony, co można było przypisywać szkodom w parku zrządzonym.
Chodził on automatycznie po ganku, rzucając czasami wejrzenie ku oknom pokoju sypialnego swej żony, zasłoniętym roletami. Zapytywał sługi, czy pani jeszcze nie wstała i dalej odbywał swą przechadzkę, dręcząc i drapiąc przez rękawiczkę okropną swą ranę, schowaną pod opaską, co zwykł robić w chwilach niepokoju.
Na tle tego poranku przejrzystego, różowego, sprawiał on wrażenia widma. Takim go właśnie