— Pociąg!... przybyłam na czas... rzekła pani Ebsen zdyszana, obarczona parasolami i parą kaloszy obwiniętych w gazetę, — stojąc u baryery w chwili kiedy pociąg zajeżdżał przed dworzec.
Była w domu, spokojnie zajęta nakrywaniem stołu do obiadu, kiedy nagła burza, ostatnia letnia burza, wybuchła potokami deszczu. Na myśl, że córka jej wybrała się rano do Portu Zbawiciela, w letniej sukni i cienkiem obówiu, jak wszystkie paryżanki dnia tego, zerwała się i zadyszana przybyła omnibusem do dworca kolei Orleańskiej.
Teraz czekała oparta o zakratowaną furtkę, szukając okiem kapelusza lub warkoczy Eliny, wśród tego tłumu ludzi śpieszących się, pomieszanych, niosących koszyki, bukiety i parasole wodą kapiące. Popychając się nawzajem, każdy się stara dobiedz pierwszy do powozu: słychać przytłumione głosy: „weź psa... zanieś dziecko...”