strumienie wody, chodząc po ciele jak robactwo... Nic nie pomogło... To jest we krwi... dziedziczne... złoto Authemanów, jak mówiła nieraz ta niegodziwa Klara...
Leonia poznawała ową Deborę z pensyi pani de Bourlon, tę wysoką, niezłą dziewczynę z maleńką główką, z jasnym włosem, w kapeluszu fantazyjnym, — równie piękną, banalną i wynurzającą się, jak w infirmeryi.
— Ale ja tu siedzę... płaczę.. rozpaczam, zamiast zapytać, co się z tobą dzieje... Tak dawno nie widziałyśmy się!... Wydajesz mi się zmienioną.. Czy jesteś trochę szczęśliwszą?...
— Nie, odparła szczerze pani d’Arlot.
— Zawsze to samo zmartwienie?
— Zawsze.
— O, rozumiem cię, moja najdroższa... Gdyby mnie się coś podobnego przytrafiło... Nie z baronem... bo taki baron... ale z człowiekiem, któregobym kochała... O, Boże!...
Trzymając przed sobą lusterko, końcem zajęczej łapki obcierała ślady łez.
— Na szczęście masz religię...
— Tak, mam religię, odrzekła hrabina swym posępnym głosem.
— Czy to prawda, co opowiadała parę dni temu Paulina de Lostande, że świekra dała ci 200,000 franków na założenie domu sierot...
— Świekra jest bardzo dobrą dla mnie...
Strona:PL A Daudet Ewangelistka.djvu/233
Ta strona została skorygowana.