Strona:PL A Daudet Ewangelistka.djvu/234

Ta strona została przepisana.

Nie powiedziała, że hojne, prawdziwie królewskie dary, jakiemi stara markiza starała się zatrzeć winy swego syna, każdym razem jątrzyły jej ranę, zamiast ją leczyć.
— Ta biedna de Lostande, ona także należy do nieszczęśliwych... mówiła dalej Debora, lubiąca w swej rozpaczy, smutne przedmioty... Słyszałaś o śmierci jej męża... Wiesz, że spadł z konia na wielkich manewrach.. Jest niepocieszoną... ale szuka zapomnienia w nakłówaniu... tak... tak... stała się... jakże się to mówi... Morfiomanką... Jest całe takie stowarzyszenie. Jak się te panie zgromadzają, każda z sobą przynosi srebrny futeralik, z igłą, z trucizną... potem wpuszczają płyn w rękę, albo w nogę... To nie usypia, ale uspokaja. Na szczęście, chcąc doznawać błogich skutków, trzeba za każdym razem powiększać dozę.
— Tak samo z mojemi modlitwami... szepnęła Leonia i niespodzianie wykrzyknęła rozdzierającym głosem... Wszystko nic niewarte, prócz miłości... ach, gdyby mój mąż był chciał... Umilkła prawie tak zdumiona, jak jej przyjaciółka, tym okrzykiem rozpaczy, tem wyznaniem poufnem, po którem na chwilę ręką zasłoniła sobie oczy.
— Biedaczko moja!... odezwała się Debora, chcąc ją przy tem serdecznie uścisnąć, ale sobie przypomniała że ma ręce maścią posmarowane, żałosne strapienie stanęło jej na myśli, zawołała więc znowu: