Powstał i przechadzał się wielkim krokiem.
— Nakoniec, kto pani jesteś, na mocy czyjego upoważnienia przemawiasz? Boga? Lecz to nie Bóg panią kieruje. Ciebie tylko widzę w twych czynach, twoją duszę złośliwą i zimną, która ma jakiś żal do świata i zdaje się ciągle mieć coś do odemszczenia.
— Mąż był przytem? — zapytała staruszka z przerażeniem. — I nic nie mówił?
— Ani słowa. Widać tylko było usta wykrzywionę do uśmiechu i to oko, które paliło jak soczewka szkła na słońcu.
— Ależ usiądź, jesteś w dziwnym jakimś stanie.
Stojąc za krzesłem, naktórem spoczął nakoniec jej zacny mąż, pani Aussandon obcierała mu czoło myślące, szerokie i wypukłe. Zdjęła mu fular z szyi, o którym zapomniał.
— Zanadto się gorączkujesz, daj pokój.
— Cóż dziwnego? Takie wielkie nieszczęście, taka niesprawiedliwość. Żal mi tego biednego Lorie’go.
— O! co się jego tyczy — powiedziała, gestem okazując niechęć dla człowieka, którego chwilowo przekładano nad jej syna.
— Ale matka! matka, która nie może się dowiedzieć nawet, gdzie się jej córka obraca. Czy możesz wyobrazić siebie na miejscu tej kobiety i jej milczenia uprawnionego. Cóżbyś ty zrobiła?
— Ja? Pożarłabym jej głowę...
Było to powiedziane z takiem wystawieniem
Strona:PL A Daudet Ewangelistka.djvu/250
Ta strona została skorygowana.