grobem nie chcę. Nie ma takiego, coby umiał mówić.
Potem, ożywiając się wczorajszem świętem narodowem, rzekł:
— Cóż pani Ebsen, widziałaś? Jakież to było piękne! Wykrzyczeli się, nacieszyli!
— Słyszałam zdaleka, aleśmy nic nie widziały. Lina nie chciała wyjść.
Magnabos oburzył się:
— Nie chciała! Jednakże to nasze święto, święto maluczkich, święto ludu, koniec przesądów i przywilejów... światło! światło! do stu piorunów!
— Mój przyjacielu, mój przejacielu — prosiła biedna żona, lękając się, aby nie wypluł reszty płuc.
Błagalne jej oko wyganiało niejako panią Ebsen, która wracała przez ulice, strojne we flagi, godła i przemokłe od burzy wieńce zielone.
Czy to widok umierającego, czy smutku jego dzielnej żony, lub może cisza po wczorajszem święcie, tak oddziałały na panią Ebsen, ale czuła się bardzo niedobrze; zmęczone nogi trudno ją dźwigały. Luksemburgski ogród, przez który przechodziła, wydał jej się ogromnym i ponurym, z powodu ogołoconych z ozdób estrad i wysokich tyk zielonych, do których przywiązywano sznury latarń i trójkolorowe słoiki z oliwą. Duże latarnie, z pomarańczowego papieru, poniewierały się na ziemi, u stóp drzew, pobielonych wapnem,
Strona:PL A Daudet Ewangelistka.djvu/314
Ta strona została skorygowana.