w pyle po godach, jaki się jeszcze unosił w powietrzu.
Szła prędko; pilno jej było wyrwać się z tego smutku ulicznego, być już u siebie, przytulić się do dziecka.
— Lina!... Lina!...
Pokój Eliny był zamknięty na klucz i otworzył się dopiero za powtórnem wołaniem.
Dziewcze stało gotowe do wyjścia, bledsze jednakże niż zwykle, w kapeluszu podwiązanym szeroką czarną wstążką.
Obok niej, na krześle, leżała waliza i drobiazgi, przygotowane do podróży.
— Elino, co to znaczy?...
— Bóg powołuje mnie, matko, idę do Niego...
O, tym razem matka nie wydała krzyku, nie uroniła ani jednej łzy.
Zrozumiała podłą komedyę, dla odparcia zarzutów Aussandon’a kazano dziewczęciu na jakiś czas powrócić, wszędzie się pokazać, na dowód, że jest wolna, niezamknięta, a gdy już wywarła pożądane wrażenie, nie zważając na to, iż może zabić matkę: dalej — w drogę!
— A więc idź... nie mam już dziecka.
Wypowiedziała to głosem głuchym i strasznym. Potem obie stały wyprostowane, milczące, nie spoglądając na siebie, dopóki nie nadjechał powóz, po który Elina posłała.
Czas ten był długi i zarazem krótki, niedający się zmierzyć, jak chwila śmierci.
Strona:PL A Daudet Ewangelistka.djvu/315
Ta strona została skorygowana.