Było to o zmroku, w małym domku przy ulicy Val-de Grâce. Tylko co się odbył pogrzeb Babuni. Drzwi już zatarasowano, znajomi się rozeszli a pani Ebsen z córką, pozostały same, w szczupłem mieszkanku, które od kilku godzin większe się jakoś wydaje. Najmniejszy przedmiot przypomina nieobecną; dla tego obie tem dotkliwiej czują swoje zmartwienie.
Nawet na Montparnasse, gdy ziemia pochłaniała drogie im zwłoki, nieczuły tak żywo niepowetowanej straty i rozłączenia na wieki, jak przy tem oknie i tym próżnym fotelu. Tak im było, jakby Babunia drugi raz umarła.
Pani Ebsen padła na krzesło i siedzi nieporuszona w grubej żałobie, nie mając siły zdjąć nawet szala i kapelusza, którego krepowy woal sztywno się wznosi nad jej dużą, poczciwą, łzami zalaną twarzą. Obcierając nos i oczy zapuchnięte od płaczu, wylicza cnoty zmarłej: jej do-