Strona:PL A Daudet Ewangelistka.djvu/55

Ta strona została przepisana.

czaić; wykrzyk zbolałego serca, zawierający w sobie wszystko, czego wyrazić nie zdołał.
Kiedy admirał de Génouilly, wybawił go od sądu wojennego i gdy pani Sylwaniry, nakłoniła ją do wyjścia za niego, wykrzyknął: „Cré cochon, panie admirale.... Crè cochon, pani Lorie!...” Miało to być zapewnieniem najgłębszej wdzięczności.
Po ślubie, życie ich w niczem się niezmieniło, ona pozostała przy państwu, on przy bramie i ogrodzie, nigdy razem. W końcu Sylwanira doglądała chorą; potem kiedy pani wyjechała, sypiała z dziećmi na górze, a mąż dręczył się w swojej stancyjce odźwiernego, na wielkiem skarhowem łożu. Po upływie kilku miesięcy, zaledwo chwilowemi przyjemnościami urozmaiconych, nastąpiła ruina pana i rozkaz, aby Sylwanira przywiozła mu dzieci.
— A cóż ze mną będzie? pytał Roman obwiązując paki.
— Rób, jak ci się podoba... mój biedaku. Co do mnie — jadę.
„Jak mu się podoba”! to wiadomo, że chciałby żyć z nią i przy niej!... Skoro obiecała, że pan weźmie ich oboje do siebie w Paryżu, że tam urządzą gospodarstwo, opuścił bez żalu swe miejsce.
Gdy się zjawił na ulicy Val-de-Grâce i Sylw anira wymownym gestem w skazała mu dzieci, nędzę i stos pak, biedny mężysko mógł tylko po-