ściami napuszczona, wyjęła z niego bilet, na któtym podłużnemi literami odbijało się zabawne i zagadkowe nazwisko:
Rektor dziwnie się uśmiechnął.
— Czy to jest także nazwisko dziecka? zapytał.
Pytanie było prawie obrażającem. Dama je zrozumiała, zmięszała się jeszcze bardziej, ale zmięszanie to pokryła wyrazem wielkiej godności:
— Tak, panie opacie... tak.
— Ach! zawołał ksiądz poważnym głosem.
Teraz on z kolei nie wiedział, jak ma swą myśl wyrazić. Obracał bilet w palcach z lekkiem drżeniem warg jak człowiek, który rozumie znaczenie i skutek słów, jakie miał wypowiedzieć.
Nagle powstał, zbliżył się do jednego z wysokich okien, wychodzących na duży ogród wysadzony pięknemi drzewami, zrumienionemi czerwonym blaskiem zimowego słońca, i lekko zapukał w szybę.
Jakiś czarny cień przesunął się koło okna a wkrótce potem wszedł do gabinetu młody ksiądz.
— Słuchaj, mój dobry Duffieux, rzekł przełożony, przejdź się trochę z tem dzieckiem.... Pokaż mu nasz kościół, naszą oranżeryę.... Nudzi się tu biedny chłopczyna...
Jack sądził, że przechadzka ta była pozorem do przerwania przykrych pożegnań rozstania, wzrok więc jego wyrażał tyle rozpaczy i strachu, że aż dobry ksiądz łagodnie go uspokajał.