To wspomnienie pobudziło go do niefortunnego odezwania się. Mianowicie, gdy pani de Barancy podała Argentonowi gruszkę a ten unosił się nad pięknością owoców.
— To z Tours.... rzeki Jack złośliwie, czy też niewinnie. „Dobry przyjaciel” nam je przysłał.
Argenton przystępujący właśnie do obrania gruszki, położył ją na talerzu ruchem, z którego przebijał się jednocześnie wstręt do zjedzenia ulubionego owocu i wzgarda, jaką w nim obudzał rywal.
Och! jakże strasznym wzrokiem spojrzała matka na dziecko! Nigdy na niego tak nie patrzyła.
Jack nie śmiał już ani ruszyć się, ani mówić. Pod tem wrażeniem przeszedł cały wieczór.
Siedząc obok siebie przy kominku, Argenton z Idą rozmawiali po cichu tym konfidencyonalnym tonem, który oznacza zażyłość. On opowiadał jej swoje życie, chorowite i nerwowe dzieciństwo, spędzone w starym zamku, ukrytym w głębi gór. Opisywał jej wieżyczki i długie korytarze, które przewiewał wiatr; później swoje artystyczne walki, pierwsze prace, ustawiczne przeszkody, jakie spotykały jego geniusz i wszystkie za niskie dla nóg jego wielkości progi.
Mówił o zapamiętałych prześladowaniach, których był ofiarą, o swoich literackich wrogach i strasznych pociskach, jakie na nich rzucał.
— Wtedy ja mu powiedziałem te okrutne słowa!
Strona:PL A Daudet Jack.djvu/129
Ta strona została skorygowana.